Uważnym czytelnikom tego artykułu już na wstępie wyjaśniam, że użyta w tytule fraza – „brzozowa” nie odnosi się do pięknej ulicy Brzozowej, która znajduje się na Starym Mieście, ale do wody brzozowej (dlatego użyłem małej litery), której powinno się używać do wzmocnienia włosów, a która to woda już zawsze będzie kojarzyła mi się z Powiślem. Ale o tym niżej.
Mój związek z Powiślem
Od urodzenia do dziesiątego roku życia mieszkałem na Nowym Świecie, czyli ulicy, która wraz z Krakowskim Przedmieściem stanowiła granicę między Śródmieściem, a Powiślem. Gdyby nie to, że na ulicy Bednarskiej mieszkał wówczas mój wujek, to moją znajomość Powiśla można by umiejscowić gdzieś koło zera. Sytuacja się zmieniła, gdy około roku 1970 podjąłem pracę w Przedsiębiorstwie Upowszechniania Prasy i Książki „Ruch”, czyli w firmie, która była właścicielem większości, o ile nie wszystkich, kiosków w Warszawie. Zostałem sprzedawcą rejonowym. Nigdy nie mogłem zrozumieć sensu tej nazwy, ponieważ moja praca polegała na pobieraniu różnych towarów z magazynu i dostarczaniu ich do kiosków, czyli była to najzwyklejsza praca konwojenta. Być może tytuł sprzedawcy rejonowego wziął się stąd, że w kioskach pracowali sprzedawcy, a więc usiłowano zachować jedność firmowej nomenklatury.
Jako sprzedawca rejonowy stanowiłem część załogi, na którą składał się samochód marki Star, jego kierowca Zygmunt oraz Michał i ja, którzy byliśmy tymi właściwymi sprzedawcami rejonowymi. Nasz rejon tworzyły dwa podrejony, które obsługiwaliśmy w inne dni tygodnia. Podrejon pierwszy to były kioski usytuowane wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia i w ulicach pobocznych, czyli Traugutta, Podwala lub Piwnej oraz z podrejonu drugiego, czyli wszystkich punktów usytuowanych na Powiślu. Ci, którzy pamiętają te czasy, wiedzą, że wówczas kioski były takim minimarketami, w których oprócz prasy i papierosów można było kupić prawie wszystko, co oferował ówczesny rynek. Papierosy i prasę woziło się osobno, natomiast w środy i soboty (sobota była wówczas dniem pracy) woziliśmy tak zwaną pozaprasówkę, czyli wszelkie pozostałe artykuły. Asortyment towarowy często się zmieniał, ale woda brzozowa, której podstawowym składnikiem był alkohol, była na pace samochodu zawsze.
Woda brzozowa
Pakowana była w kartonach po 20 sztuk, a z etykiety można było wyczytać, że bardzo pomaga na wzmocnienie włosów. Odpowiednio skonstruowana butelka nie pozwalała na zwykłe wylanie wody na głowę. Specjalny dzióbek z bardzo małym otworem sprawiał, że wodę należało niejako wytrząsnąć z butelki. Dzięki temu głowa powinna być skropiona, a nie polana. Całą czynność należało, według instrukcji, zakończyć wmasowaniem preparatu w skórę głowy. Szybko zauważyłem wyraźne dysproporcje w dystrybucji wody. O ile w środę (Krakowskie Przedmieście) pobieraliśmy z magazynu dwa kartony, to już w sobotę (Powiśle) było ich dziesięć. Te proporcje, czyli mniej więcej jeden do pięciu utrzymywały się stale, choć ilość punktów w obu podrejonach była równa. Trudno było mi to racjonalnie wyjaśnić, gdyż wydawałoby się, że rejon Traktu Królewskiego powinno zamieszkiwać zdecydowanie więcej elegantów dbających o włosy.
Zagadka wyjaśniła się sama. Któregoś dnia zdawałem towar w kiosku znajdującym się wówczas w bloku w okolicach Tamki. Pod kioskiem, czyli na dworze, stało dwóch normalnie wyglądających panów. Mieliśmy taki zwyczaj, że najpierw przynosiliśmy do punktu rzeczy cięższe, zapakowane w kartonach, czyli właśnie wodę brzozową, różne proszki i płyny do prania, a na końcu kosz z pozostałymi drobiazgami. Jeden z nas zostawał i przekazywał zawartość kosza, podczas gdy pozostali dwaj szykowali towar do następnego punktu. Gdy na końcu donieśliśmy kosz sprzedawczyni już otworzyła jeden z kartonów z wodą brzozową i sprzedała dwie butelki wspomnianym panom, którzy wyraźnie na nas czekali. Później akcja potoczyła się bardzo szybko. Pierwszy z panów wyjął z kieszeni scyzoryk i jednym wprawnym uderzeniem utrącił dzióbek, który blokował swobodny wypływ wody z butelki. Następnie uczynił to samo z drugą buteleczką. Obaj panowie, w ogóle nie krepując się moją obecnością, na miejscu wypili do dna zawartość obu, nie takich wcale małych, flakoników. Nie mogłem wyjść ze zdumienia i chyba nieco natrętnie się im przyglądałem, gdyż panowie wkrótce się oddalili, ale przedtem wyrzucili puste opakowania do pobliskiego kosza. Do teraz jednak pamiętam, iż obydwaj włosy mieli bez zarzutu.
Wojciech Skalski
Od redakcji: Wojciech Skalski jest autorem bloga Dziennik WRS